Włochy według biednego studenta, pozbawionego konkretnego planu.
Spontaniczna decyzja, która zapoczątkowała pamiętną przygodę.
A do tego… mycie włosów w McDonaldzie?
Jeżeli czytałeś wcześniejszy wpis o Francji (klik ), to zapewne wiesz, jak skończyłam w drodze do Włoch. Brak możliwości powrotu do domu, sprawił, że spakowałam się i wyruszyłam w drogę z ludźmi, których poznałam dwa tygodnie wcześniej. Śmiało mogę jednak stwierdzić, że była to jedna z lepszych decyzji w moim życiu… Była nas piątka, więc ponownie nie mieliśmy zbyt dużo miejsca w samochodzie. Tym razem jednak wcale mi to nie przeszkadzało. Nie miałam nawet nic przeciwko siedzeniu pośrodku, na tylnym siedzeniu. W czasie jazdy, oddaliśmy się głupawej grze w „żółty samochód„. Jeśli ktokolwiek zobaczył takowy włączony do ruchu, koniecznie osobowy, musiał poinformować o tym pozostałych. W nagrodę dostawał buziaka w policzek od wybranej przez siebie osoby. Były również i kary za pomylenie koloru, auta na parkingach, czy ogólne pomyłki… ot taka forma przetrwania tych upływających godzin.
Pierwszą noc spędziliśmy w Bellagio, nad pięknym jeziorem. Co zabawne, każdy wybrał sobie odmienną formę noclegu. Dwie osoby wybrały namiot, jedna hamak, ja osobiście samochód, a Wiking… Wiking znalazł sobie jakiś opuszczony budynek, w którym rozłożył się ze śpiworem.
Nasza włoska dieta należała do mało skomplikowanych. Pierwszego dnia w menu była akurat fasolka po bretońsku ze słoika wraz z pozostałym z pobytu we Francji, pieczywem. Wszystko przyrządzone w menażce, nad podróżnym palnikiem gazowym.
Trudno jest mi wymienić każdą odwiedzoną przez nas mieścinę. Sporo czasu byliśmy w drodze, zatrzymując się zwyczajnie w bardziej interesujących miejscach. Na mapie w drodze do Werony, odnaleźliśmy na przykład coś co przypominało zamek, który postanowiliśmy również zobaczyć. W ten sposób trafiliśmy do urokliwego Lazise.
Każdego poranka, odwiedzaliśmy najbliżej znajdujący się McDonald, aby umyć twarz i zęby i przygotować na kolejny dzień zwiedzania. Chłopcy odważnie wykąpali się w jeziorze powyżej. Ja wraz ze znajomą postawiłyśmy na łazienki dla niepełnosprawnych. Są nieuczęszczane i zamykane wraz ze zlewem, dlatego można w nich na spokojnie umyć włosy. Grunt to mieć kaptur i plecak, do którego schowa się szampon i ręcznik. Może brzmi to dziwnie, ale w tego typu spontanicznej podróży, z ograniczonymi kosztami, jest to najlepszym rozwiązaniem. Zwłaszcza, że mówimy tutaj o kraju turystycznym, gdzie ceny np. za hotele są dość spore, a przynajmniej nie przyjazne studenckim portfelom.
W drodze do jednego z dwóch punktów wycieczki, czyli Werony, słuchaliśmy audiobooka „Romeo i Julii” po polsku, oraz włoskiego radia. Język brzmiał dla nas dość zabawnie, zwłaszcza przy okazji reklam, czy emisji wiadomości.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, spacerowaliśmy wzdłuż długiego muru oklejonego plakatami. Zatrzymywaliśmy się przy każdym, na którym znajdował się wizerunek człowieka i naśladowaliśmy jego mimikę, czy pozycję ciała. Akurat miałam na sobie czarną koszulkę i udało mi się ładnie wtopić w ogłoszenie dotyczące czegoś związanego z tańcem.
Nasza wspaniała czwórka plus znakomity pan fotograf.
Obowiązkowy do zobaczenia balkon Julii. Miejsce wcale nie tak romantyczne, jak możnaby się spodziewać. Patrząc na zdjęcie można przeanalizować, w jaki sposób Romeo wspiął się do środka.
Ostatni romantyczny obiad na parkingu. W planach mieliśmy również Wenecję, jednak pogoda nie pozwoliła nam na dalszą podróż. Postanowiliśmy wrócić do kraju.
1 comment on “Włochy o smaku pizzy i… słoikowej fasolki”